poniedziałek, 14 maja 2012

Zbyt nisko na wysokich obcasach?

Wiele osób twierdzi, że feministki wywalczyły już wszystko a nawet zbyt wiele. Teraz pozostaje im tylko walczyć o to, by to mężczyźni rodzili dzieci... Zgoda, bo to nie feministki powinny walczyć o równouprawnienie, tylko "zwykłe" kobiety powinny zawalczyć o siebie. Skąd ten patetyczny i nawołujący do powstania ton? :)

Oto odpowiedź: klik

Dla tych, którzy nie rozpoczynają leniwej soboty na Wysokich Obcasach, przybliżę opisaną scenkę, która zamieniła mnie w wojującego feministę :) :

Rozmowa kwalifikacyjna - Kandydat mężczyzna :
 Mam żonę, dwójkę dzieci i duże mieszkanie na utrzymaniu - dlatego muszę zarabiać więcej. 

Rozmowa kwalifikacyjna - Kandydatka kobieta:
Mam męża, dwójkę dzieci i duże mieszkanie na utrzymaniu - dlatego zapłaćcie mi cokolwiek.  

Rezultat? 
W Polsce średnio kobiety zarabiają o 23 proc. mniej od mężczyzn na tych samych stanowiskach - czytaj  - wysokich stanowiskach. Czekają, aż ich praca, sukcesy sprzedażowe zostaną same docenione, bo przecież zarówno dżentelmenom jak i damom nie wypada rozmawiać o pieniądzach :)

Be a rebel :)

Mr.Gugu & Miss Go







środa, 25 kwietnia 2012

Bucket list

Zupełnym przypadkiem trafiłem na stronę pewnego blogowicza, który poprzez proste przekazy zachęca do zastanowienia się nad naszymi marzeniami. Od błahostek po sentymentalne sentencje przedstawia swoją listę - Bucket list - before i die. Na razie nie mam na tyle czasu aby tworzyć taką listę, ani tym bardziej jej realizować, ale kto wie? Zastanawiając się nad własną "bucket list" przypomniał mi się film o tym samym tutule. Pamiętacie? Bucket list - trailer



 źródło: http://perfectbucketlist.tumblr.com/





środa, 18 kwietnia 2012

Awangarda

Pisałem już o tym, że ludzie potrzebują opowieści. Potrzebują historii. Potrzebują bohaterów, którzy ucieleśniać będą ich dążenia i potrzeby. Wymagają od nich, by roztaczali blask, w którym będą mogli znaleźć swoje odbicie. Niekoniecznie muszą prowadzić takie samo życie jak oni – to niemożliwe. Ludziom wystarczy jednak możliwość obcowania, namacalnej obecności kogoś, kto zrealizuje ich marzenia. W świecie globalnie skomunikowanym przez internet, budowanie narracji stało się prostsze niż kiedykolwiek. Powstał rynek historii, targowisko postaw. W pełni demokratyczna i liberalna instytucja, gdzie sterem i okrętem jest twórca. Statek wybierasz sam.
Świadome handlowanie opowieściami, poza kreowaniem wartości, stało się kluczem do błyskotliwych karier, udanych kampanii i wysokiej sprzedaży. Akcja Stop Kony 2012 potrzebowała Jacoba, młodego Afrykańczyka, który skupiać będzie jak w soczewce problemy swoich rówieśników. Tak samo potrzebny jej był błyskotliwy animator, przeprowadzający wywiady ze swoim synem bo serii okołorównikowych wypraw. Podobnie ma się sprawa z ubraniami.



Sama estetyka nie wystarczy. Możesz stworzyć coś bardzo pięknego, ale jeżeli chcesz zainteresować rzeszę osób nie poradzisz sobie bez ogromnych nakładów aparatu marketingowego – lub bez narracji. Jakże często zapominają o tym młodzi ludzie, którzy sądzą, że hasła o odwadze i przebojowości jeszcze kogoś ruszają. W ten sposób sprzedasz kilkanaście sztuk swoich ubrań osobom zainteresowanym – ale w biznesie chodzi o to, żeby sprzedać nie kilka, a kilkanaście tysięcy, i nie osobom zainteresowanym, ale tym, którzy dotąd mieli ciebie i tobie podobnych w dupie. Jeśli twoja wyobraźnia ogranicza się do zblazowanego młodzieńca na deskorolce albo wyzywającej gówniary z prześwitującymi przez bluzkę cyckami nigdy nie przekroczysz magicznej granicy własnego społecznego zaplecza. Na targowisku historii zza opowiadanego piękna wychyla się kaprawa morda kapitalisty i cwaniaka – jeśli nim nie jesteś, a nie potrafisz zaproponować czegoś więcej, pojawisz się i znikniesz i nikt tego nie zauważy. Czy jednak możliwa jest jeszcze awangarda?

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Inżynieria mody

Rynek odzieżowy to po pierwsze technologia, po drugie marketing, po trzecie dystrybucja i dopiero na końcu – same ubrania. W każdej dziedzinie przemysłowej jest tak samo. Branża tekstylna prawdopodobnie kamufluje się jednak najlepiej że wszystkich. Z natury kolorowe printy, cudne jedwabie i błyskotliwe kroje – czyli rzeczy piękne – nie kojarzą nam się z obskurną fabryką pełną huczących maszyn, flotą dymiących spalinami okrętów, samolotów i ciężarówek, armią szwaczek, handlowców i magazynierów.
System maskujący to oczywiście modelki, wybiegi, fotografowie, sami projektanci. Spod zmyślnie utkanej instalacji wystają jednak zardzewiałe pręty – pręty gospodarki i postępu. W wyobraźni konsumenta nie ma dla nich miejsca. Dla przeciętnej szafiarki modowe zaplecze objawia się co najwyżej w wysyłanych przez korporacje pudłach z prezentami. W najlepszym wypadku będziemy psioczyć na kiepską jakość „bo szyte w Chinach".



Inżynier od zawsze był ważniejszy niż projektant. Angielska rewolucja przemysłowa z jednej strony zbudowana została na silniku parowym – z drugiej strony na przędzarce. A to dopiero początek. Mechaniczna produkcja tkanin ewoluowała przez ponad wiek, wtedy przyszedł czas na kolejne rewolucje, uruchamiane przez francuski Dupont – wprowadzanie całej gamy sztucznych włókien, oplatających dziś każdego. To nie Christian Dior wymyślił poliester, to nie Coco Chanel medytowała nad lycrą – to absolwenci uczelni technicznych. Popularyzujące się kolorowe printy na tkaninach, produkowane na szeroką i wąską skalę to kolejny prezent od szalonych fizyków i chemików.
Oczywiście, ktoś powie, że t-shirt, spodnie dla kobiet i rewolucja seksualna. Jednak jej również nie inicjowali projektanci. Odpowiadali jedynie na klimat epoki. T-shirt nie powstałby, gdyby nie technologia, gospodarka i ideologia. Gdzieś tam oczywiście jest projektant. „Gdzieś tam" to odpowiednie słowa. Ubrania tworzą umysły ścisłe – artyści jedynie oblekają dane im tworzywo w konkretne kształty.

niedziela, 1 kwietnia 2012

T-dress

Pisałem już o tym, że moda jest niekonsekwentna. Wynika to przede wszystkim z niedowartościowania mężczyzn. Kobiety przeszły wszelkie możliwe ewolucje i rewolucje. Zerwawszy gorsety, zaczęły przywdziewać spodnie, luźne sukienki, krótkie spódniczki, bluzki, koszule, marynarki – czyli wszystko co znamy z asortymentu modowych gigantów. Statystyczna, Zachodnia dziewczynka od wieku niemowlęcego do dorosłości ma na sobie każde z tych ubrań. Jest naraz kobietą wyzwoloną, hipiską, punkówą, bizneswoman, striptizerką i matką. A facet? A facet, odkąd ubrał t-shirt, zastygł.
Moda męska potrzebuje impulsu. Zaprowadzoną rewolucję należy dokończyć. Jeśli nie teraz to kiedy? Kobiety powiedziały już wszystko, czas uzupełnić emancypacyjną lukę. Sprawa jest dość skomplikowana – ale czy nie było tak już wcześniej? Mężczyźni są dziś w tym miejscu, w którym były kobiety przed wojną. Nadszedł czas na New Look II.
 Żeby zamienić spodnie na coś innego, konieczne jest stworzenie hybrydalnej formy, która będzie wystarczająco kobieca, żeby uznać ją za standardowy atrybut damskiej garderoby i wystarczająco męska, by nie wzbudzać transwestyckich zarzutów. Jeżeli symbolem męskości został t-shirt, podkreślający swoim krojem kształt męskiej sylwetki, prawdopodobnie powinien stać się punktem wyjścia do poszukiwań czystej formy.




Tak mniej więcej przebiegał mój ciąg myślowy, który zaprowadził mnie do stworzenia czegoś, co roboczo nazwałem „t-dress”. Wielu uzna to za przesadę. Wielu się skrzywi, wielu się zaśmieje. To naturalne. Co jednak stoi na przeszkodzie, by mężczyźni ubierali się w ten sposób? Ci z nas, którzy zowią się zwolennikami demokracji liberalnej i równouprawnienia, jeśli chcą być zgodni ze swoimi przekonaniami, powinni zaraz kupić sobie jedną sztukę. Chodzenie w t-dress jest bowiem logiczne – i właściwe. Nie ma się czego wstydzić, wręcz przeciwnie. T-dress ucieleśnia wartości podzielane przez obywateli nowoczesnych, wyzwolonych społeczeństw. Mam nadzieję, że już niedługo stanowić będzie stały element modowego krajobrazu.

czwartek, 23 lutego 2012

Nie jest dobrze a będzie jeszcze gorzej

W ostatnich dniach w mojej (obecnej) branży rozgorzała (jeśli to nie za duże słowo, biorąc pod uwagę zasięg i zakres tematyczny) dyskusja na ogólny temat młodych polskich projektantów mody. Zaczął Michał Zaczyński (http://michalzaczynski.wordpress.com/2012/02/14/kogo-nie-zobaczymy-na-fashion-weeku-w-lodzi/), jego wpis komentowała później Martyna Nawrocka (http://ultrazurnal.pl/w-poszukiwaniu-izabeli-blow/), a w dyskusję wpisał się również artykuł z looksfer na temat Gavla Grzegórskiego (http://www.looksfery.com/artykul/659). Sporo ciekawej lektury, ale co z tego wszystkiego wynika?
Po pierwsze – ludzie dzisiaj kompletnie nie myślą, przez co brak im podstawowej umiejętności w każdym biznesie: przedsiębiorczości. Wielu nadąsanych młodzieńców na dźwięk tego słowa stwierdza, że oni sztuką swoją kupczyć nie będą. Banda debili. Frida Giannini, o której dobry artykuł przygotował poprzedni Fashion Magazine, dzięki której dom mody Gucci zaczął znów przynosić zyski, osiągnęła sukces właśnie dzięki tej fundamentalnej prawdzie: dzisiaj wszystko jest biznesem. Trzeba wyciągnąć z tego wnioski zamiast zgrywać primadonnę. Jeżeli wmawiasz ludziom, że przebranie, które projektujesz, nadaje się na ubranie dla nich (trafne zestawienie mojej znajomej projektantki) – w pewnym momencie ośmieszysz albo siebie, albo ich. Młodych ludzi nie stać na wysoką modę. Nie stać na ręczne (!) szycie sukien, na odszywanie dwudziestu sztuk do dziesięciu butików – jednego modelu! Co więcej, nie mając umiejętności i nie znając podstaw sztuki krawieckiej, produkują bezkształtne, „minimalistyczne” dziwactwa, będące uzasadnieniem i przykrywką dla własnych braków. Młodych ludzi stać natomiast na dobry pomysł, na hit sprzedażowy, na odzież codzienną – pokazują to każdego miesiąca, wystarczy śledzić facebooka. Wielu na tym kończy – bo ważnym elementem przedsiębiorczości jest konsekwencja i upór, budowanie zaplecza, gromadzenie środków i kontaktów. Jeżeli nie zapierdalasz, nic z tego nie będzie. Niestety, tego nie uczą w SAPU.
Po drugie - żadna techniczna umiejętność i intuicja nie jest w stanie przedrzeć się ponad inne bez działania woli. A dzisiejsi młodzi ludzie - ci, o których jest ten artykuł, ale również ci, o których rozpisują się niezwiązane z modą portale: ogółem obywatele Starego Kontynentu - to istoty bezwolne, próżniacy, znudzeni, zepsuci przez rodziców, szkoły, kolegów, technologię i otoczenie, banda duchowych degeneratów, jednostki słabe i pełne bezpodstawnych roszczeń, pełne nie marzeń, lecz zazdrości, nie talentu lecz płaskich żądz, niegotowe na trudy i wysiłki, niezdolne do myślenia i stawiania czoła okolicznościom. W skrócie: jest fatalnie i lepiej nie będzie. I gdyby to jeszcze dotyczyło jedynie sfery mody. Liczba socjologów, kulturoznawców, etnologów i politologów bez pracy rośnie z każdym rokiem. Większość z nich dopiero po uzyskaniu dyplomu otwiera oczy na prawdziwy – i brutalny – świat, w którym osoba bez żadnego doświadczenia zawodowego musi wrócić do rodziców (od których de facto nigdy się nie oderwała).
Po trzecie – młodzi ludzie to tyrani w rozumieniu klasycznym. Najbardziej łasi są na pochwały i komplementy, najlepiej czują się na imprezach zamkniętych w otoczeniu celebrytów – w hermetycznych kopułach, które przeżują ich i wyplują. Spokojnie, nie grozi im śmierć jak hellenistycznym uzurpatorom. Kiedy jednak narastająca frustracja projektantów, socjologów i reszty całej reszty wkurwionych ludzi osiągnie poziom krytyczny, będziemy musieli gasić kolejne protesty i rewolucje, inicjowane przez podejrzanych liderów. Nie jest dobrze, a będzie jeszcze gorzej.

piątek, 10 lutego 2012

Wciskanie kitu



Kilka lat temu napisałem ze znajomym książkę. Całkiem udane dziełko-efemeryda nigdy nie trafiło do rąk szerszego grona czytelników, bo jako młody (młodszy przynajmniej) człowiek nie zdawałem sobie sprawy z realiów kapitalizmu. A te bardzo dobrze objawiają się w rynku książki. Nie masz znajomych, nie masz recenzentów = nie masz czytelników, nie istniejesz. Jak na ironię, celne fragmenty na ten temat znaleźć można w jednym z jej rozdziałów. Przytoczę dłuższy fragment. Warto przeczytać.

- Tak, że chyba nie zapomnę tamtej imprezy... - mówił młody użytkownik cabrio – No, bo gdzie mi tam jakieś, kurna, wieczorki literackie... Mam lepsze zajęcia na wieczór. Ale mniejsza z tym. Więc miało być to spotkanie z tym niby Amerykańcem. Takim, co to pisze książki dla frajerów, takie niby o życiu i o seksie, a w sumie to o niczym, wiadomo... No, w każdym razie Krzysiek mnie wyciągnął, że to niezły przekręt. I rzeczywiście – roześmiał się, znacząc w ten sposób początek rozjaśnienia wielkiej tajemnicy – Bo to tak: facet pisze książki pod nazwiskiem Shallow...
- Zaraz! – Mateusz przerwał mu z miejsca – Mówisz o Dicku Shallow? To on był w Polsce?
- A był, był... Cały czas tu jest – padła niedorzeczna odpowiedź – Facet goli taką kasę, że rany boskie! Ja myślałem, że to jakiś stary piernik, co nosi przy sobie całą biblioteczkę. A tu gość ma łeb na karku. Krzysiek mi wszystko wyjaśnił, bo to dobry znajomy jego wujka...
- Przepraszam, ale o czym Ty mówisz? – Helwecki obrzucił stalowym spojrzeniem tego, jak sądził, blagiera – Znam bardzo dobrze twórczość Shallowa. Znam jego biografię. Ma niesamowite korze- nie i w ogóle niesamowite życie za sobą. Gdzie on nie bywał! Czego nie doświadczył! Rewolucja na Kubie, Greenwich Village, ranczo w Nevadzie! Ale że jakiś tam Twój koleżka ma wujka, z którym się znają – w to nie uwierzę...
- No, no, kolego – zaperzył się Piotrek – Powiem ci tyle: jak tak czytasz tego Shallowa i wierzysz w to, co tam pisze, i w to, co o nim piszą, to niezły z Ciebie naiwniak...
- Wypraszam sobie! – warknął poeta. Wieś ma swoje prawa, ale są granice chamstwa – stwierdzał wewnątrz poirytowany.
- A wypraszaj sobie, wypraszaj, kiedy nie wiesz, o co chodzi –odpowiedział swobodnie jego rozmówca, spoglądając znacząco na ojca, który wziął się za powtórne napełnianie kieliszków – Bo to jest tak: książki to towar. Jak wszystko. Trzeba znaleźć target. Znaczy się – frajerów, którzy to kupią. A do tego potrzebny jest dobry marketing. No i ten Twój Shallow zna się na dobrym marketingu, to wszystko!
- Gadasz jakieś bzdury – Mateusz wolno cedził słowa, myśląc intensywnie o tym, jak nie dać poznać po sobie, że właśnie dał się sprowokować wiórowi – Shallow to uznany pisarz o randze światowej. Ma znakomite recenzje. Zwłaszcza w sieci...
- Sam sobie pisze te recenzje! Jeśli nie wszystkie, to większość...
- To nie może być prawda, kolego!
- To jest prawda – Piotrek uśmiechnął się szeroko, orientując się, czego dotknął – Twój Shallow nazywa się tak naprawdę Rysiek Koszałek i pochodzi z Gnojcowa pod Tarnowem...
- Z Gnojcowa? Co Ty pieprzysz! – dalsze panowanie nad sobą nie miało już sensu – Jakiego, kurwa, Gnojcowa? Tam jest niesamowita historia rodzinna, posłuchaj: narodziny w oblężonym Leningradzie, jako syn prominentnego działacza partii komunistycznej i córki japońskiego admirała Tosashibo, później przeprowadzka do Buenos Aires, Nowy York, podróż dokoła Stanów...
- Ta historyjka jest od początku do końca zmyślona, a Ty strasznie nerwowy jesteś – głos rzeszowskiego Łoptyka przenosił teraz ogromny ciężar szyderstwa – Z wujkiem mojego kumpla byli razem u rodziny w Stanach, przez cztery lata. Twój Rychu układał kafelki. No, ale chodziło mu po głowie zrobić lepszy biznes. Tak zrobić, żeby się nie narobić! Facet obrotny, miał paru znajomych z wyższej półki. Tez dogadał się z jednym takim, co skończył polonistykę. Nie , no, nie ma przekrętu w tym, że on pisze. Opowiadać Rychu potrafi, to na pewno. No, a ten polonista poprawia mu błędy... Ale to jest w sumie nieważne zupełnie. Ważne jest znaleźć odpowiedni target i mieć dobry marketing! Fale gorąca rozbijały się o jasną czuprynę Helweckiego. Czuł, że szklą mu się oczy. A skąd Ty to wszystko wiesz? – zapytał, pocierając dłonią rozpalone policzki. - No, bośmy sobie popili z tym Twoim Dickiem! – odrzekł wesoło Piotrek, stopniowo przekierowując swa uwagę na ojca, który w tej części rozmowy nie odzywał się wcale – Mówię ci, tatulku, wyszła z tego zabawa, że ja cię kręcę. Krzysiek dogadał się z wujkiem i dostaliśmy zaproszenie. Ten niby Amerykaniec ma taką chawirę, że głowa mała! A tam zamówione panienki.


Sukces na rynku książki, tak jak sukces w branży modowej, polega na opowiedzeniu dobrej historii. Historii wiarygodnej. Historii mojej koleżanki i mojego kolegi. Opowieści o walce, o staraniach, opowieści o pracy i sukcesie. Ziszczone marzenia o byciu wyjątkowym, najwyjątkowszym. Ciul staje się lujem, chłop panem. Wydaje ci się, że tu chodzi o talent? O sztukę? Naszyjesz szmatę na szmatę, dorobisz historię, od słowa do słowa twoje konto pęcznieje. Na barkach innych pniesz się coraz wyżej. Żerujesz na cudzej pracy. Sztuka zawsze była biznesem i dziś wcale nie jest nim bardziej niż kiedyś. Jeśli komuś wydaje się że jest inaczej, niech spyta tych, którym się udało. Na szczytach świata brakuje wielu rzeczy, ale jedną z nich, traconą najwcześniej w drodze na górę, są złudzenia. Drugą rzeczą, której należy się pozbyć, są wyrzuty sumienia. Inaczej do końca życia będziesz dłubał w swoim warsztaciku, kiedy konkurent z naprzeciwka stawiać będzie kolejną fabrykę. Będziesz klął pod nosem i robił swoje, tylko dlatego że jesteś grzecznym i układnym słabeuszem. Ilu Mozartów pogrzebały francuskie kopalnie? Ilu Buonarrotich garbowało swe palce terminując w manufakturze? Dzięki tysiącom nienazwanych kilka nazwisk możemy dziś spamiętać. Kto by wytrzymał w mieście ofreskowanym od fundamentów po dachy? Sztuka, poza pieniędzmi, to przede wszystkim wzniosłość – materialny symbol władzy. Wzniosłość to wyjątkowość. Człowiek myśli symbolami, przewijają mu się po głowie skojarzenia i wspomnienia. Człowiek nie jest twórczy i niech żaden trener z warsztatu kreatywności nie wciska ludziom kitu, że jest inaczej. Unieszczęśliwi go raczej, kiedy da mu się skonfrontować z Wielką Sztuką. Nadmucha jego dumę po czym posadzi przed własnymi ograniczeniami jak przed kratami więzienia, na zawsze odbierając mu nieświadomą, błogą wolność wołyńskiego chłopa. Taki człowiek nie będzie potrafił już żyć po prostu. Czy było warto?
Moją powieść można znaleźć na www.a-kademia.pl. Nigdy nie trafiła na półki.


Jakub Chmielniak

środa, 1 lutego 2012

Konsekwencja

Raz na kilka tygodni wchodzę na lookbook.nu. Dzisiaj po raz kolejny wypadł ten dzień, dlatego uznałem to za dobry pretekst do pierwszego „street photo” - pierwszego felietonu z serii ulicznych obserwacji. Lookbook to miejsce ciekawe nie tylko ze względu na to, że bardzo łatwo znaleźć tam zamerykanizowanych Azjatów w szpilkach, ciemnoskórych blogerów z Tunezji w niebieskich futrach czy mężnych Skandynawów w damskich bluzkach z falbaną. Lookbooka może ktoś uznać za ciekawe zbiorowisko fanaberii i dziwactw, w których, o dziwo, prym wiedzie młodzież z Indonezji, Filipin, Chin, Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej, mieszkająca w swoich rodzimych krajach lub na Zachodzie. Nie mam niczego do śniadych i skośnych, wydają się mieć w sobie konsekwencje i upór, której zabrakło nam, mieszkańcom Starego i Nowego Świata. Przecież to my zainicjowaliśmy rewolucję seksualną, to europejskie kobiety po raz pierwszy ubrały spodnie, to nasi chłopcy stanowili rządy twardej reki haute couture przez ostatnie półwiecze. Tymczasem europejska i amerykańska młodzież woli garnitury od kolorowych legginsów, skórzaną kurtkę od pstrokacizny różnokolorowego swetra.


Spójrzmy prawdzie w oczy – nawet najbardziej wyzwolony krakowski, hipsterski pedał nie ubiera się jak klaun. Jest w nim ekstrawagancja, która wiele osób peszy lub gorszy, jest w nim nadzwyczaj rozwinięta swoboda obyczajowa i „lekkość” bytu, ale w zagadkowy sposób typa, który spaceruje w szpilkach na Rynku nie zobaczysz. Typy w szpilkach wciąż stanowią zamkniętą klikę skórzanych gorseciarzy, umawiających się na prywatne posiadówy, z dala od wścibskich spojrzeń pruderyjnej ludności miejskiej. Czy to dobrze? Czy to źle? W mocy pozostaje pytanie o źródło „odwagi”, „oryginalności”, „bezkompromisowości”, które bije tak mocno w okolicach Pacyfiku i obszarów pustynnych. Ktoś mógłby odnieść wrażenie, że złapaliśmy się za głowy, widząc horyzont emancypacji – horyzont umykający spojrzeniom naszych wschodnich rówieśników. Ale ten ktoś musiałby zapomnieć, że mówimy o szmatkach, a nie elektrowniach atomowych. Choć i tych Chiny i Indie planują wybudować kilkadziesiąt w ciągu najbliższej dekady. Gór mają dużo, będzie gdzie składować odpady radioaktywne. Pędząca gospodarka pozwoli azjatyckim modnisiom pstrykać kolejne zestawy na lookbooka.

poniedziałek, 23 stycznia 2012

Main Idea

You must look very good to become really good among the good. Only those looking very good can enter the gate of real goodness. Only the good will survive when the gate of real goodness is shut for ever. Vataman Gugu Fuckara, The philosopher (cir. 2000 A.D.)

Mr. Gugu is a European brand that has a unique background. It is based on a genuine conviction that the way we dress ourselves really matters for the future of our continent. We like to assist any person who decides to look better than before. We want people of Europe to look fresh, brave, original, and self-confident.

So… Mr. Gugu makes you a dream candidate for the future we dream about. He makes you the cutest child of the age to come. And Miss. Go rules over him just as every beautiful woman rules over her brilliant husband. They both will show you what is worth wearing not only today, and not only tonight, but tomorrow and the age after tomorrow.

The wise know that times have changed. We have so often rewound the clock since our grandparents got a shock when they listened to the rock. In olden days a glimpse of inscription on a t-shirt was looked on as something shocking. Now, it seems, anything goes. Well-known producers, too, who once produced better collections, now only use the simplest ideas to make you look stupidly the same. The world has gone mad today, and good is bad today, and black is white today, and day is night today. The time has come we are bound to answer the challenge.

Let Mr. Gugu and Miss Go help you look better.

Mr. Gugu & Miss Go to nowa polska marka streetwearowa, produkująca ubrania najwyższej jakości ze świeżym designem i atrakcyjną ceną. Koszulki, spodnie, bluzy Mr. Gugu szyte są w Bielsku-Białej z materiałów kupionych u polskich producentów. Wspierając Mr. Gugu wspierasz polski design użytkowy!
Więcej na www.mrgugu.pl