poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Inżynieria mody

Rynek odzieżowy to po pierwsze technologia, po drugie marketing, po trzecie dystrybucja i dopiero na końcu – same ubrania. W każdej dziedzinie przemysłowej jest tak samo. Branża tekstylna prawdopodobnie kamufluje się jednak najlepiej że wszystkich. Z natury kolorowe printy, cudne jedwabie i błyskotliwe kroje – czyli rzeczy piękne – nie kojarzą nam się z obskurną fabryką pełną huczących maszyn, flotą dymiących spalinami okrętów, samolotów i ciężarówek, armią szwaczek, handlowców i magazynierów.
System maskujący to oczywiście modelki, wybiegi, fotografowie, sami projektanci. Spod zmyślnie utkanej instalacji wystają jednak zardzewiałe pręty – pręty gospodarki i postępu. W wyobraźni konsumenta nie ma dla nich miejsca. Dla przeciętnej szafiarki modowe zaplecze objawia się co najwyżej w wysyłanych przez korporacje pudłach z prezentami. W najlepszym wypadku będziemy psioczyć na kiepską jakość „bo szyte w Chinach".



Inżynier od zawsze był ważniejszy niż projektant. Angielska rewolucja przemysłowa z jednej strony zbudowana została na silniku parowym – z drugiej strony na przędzarce. A to dopiero początek. Mechaniczna produkcja tkanin ewoluowała przez ponad wiek, wtedy przyszedł czas na kolejne rewolucje, uruchamiane przez francuski Dupont – wprowadzanie całej gamy sztucznych włókien, oplatających dziś każdego. To nie Christian Dior wymyślił poliester, to nie Coco Chanel medytowała nad lycrą – to absolwenci uczelni technicznych. Popularyzujące się kolorowe printy na tkaninach, produkowane na szeroką i wąską skalę to kolejny prezent od szalonych fizyków i chemików.
Oczywiście, ktoś powie, że t-shirt, spodnie dla kobiet i rewolucja seksualna. Jednak jej również nie inicjowali projektanci. Odpowiadali jedynie na klimat epoki. T-shirt nie powstałby, gdyby nie technologia, gospodarka i ideologia. Gdzieś tam oczywiście jest projektant. „Gdzieś tam" to odpowiednie słowa. Ubrania tworzą umysły ścisłe – artyści jedynie oblekają dane im tworzywo w konkretne kształty.

2 komentarze: