Pisałem już o tym, że moda jest niekonsekwentna. Wynika to przede wszystkim z niedowartościowania mężczyzn. Kobiety przeszły wszelkie możliwe ewolucje i rewolucje. Zerwawszy gorsety, zaczęły przywdziewać spodnie, luźne sukienki, krótkie spódniczki, bluzki, koszule, marynarki – czyli wszystko co znamy z asortymentu modowych gigantów. Statystyczna, Zachodnia dziewczynka od wieku niemowlęcego do dorosłości ma na sobie każde z tych ubrań. Jest naraz kobietą wyzwoloną, hipiską, punkówą, bizneswoman, striptizerką i matką. A facet? A facet, odkąd ubrał t-shirt, zastygł.
Moda męska potrzebuje impulsu. Zaprowadzoną rewolucję należy dokończyć. Jeśli nie teraz to kiedy? Kobiety powiedziały już wszystko, czas uzupełnić emancypacyjną lukę. Sprawa jest dość skomplikowana – ale czy nie było tak już wcześniej? Mężczyźni są dziś w tym miejscu, w którym były kobiety przed wojną. Nadszedł czas na New Look II.
Żeby zamienić spodnie na coś innego, konieczne jest stworzenie hybrydalnej formy, która będzie wystarczająco kobieca, żeby uznać ją za standardowy atrybut damskiej garderoby i wystarczająco męska, by nie wzbudzać transwestyckich zarzutów. Jeżeli symbolem męskości został t-shirt, podkreślający swoim krojem kształt męskiej sylwetki, prawdopodobnie powinien stać się punktem wyjścia do poszukiwań czystej formy.

Tak mniej więcej przebiegał mój ciąg myślowy, który zaprowadził mnie do stworzenia czegoś, co roboczo nazwałem „t-dress”. Wielu uzna to za przesadę. Wielu się skrzywi, wielu się zaśmieje. To naturalne. Co jednak stoi na przeszkodzie, by mężczyźni ubierali się w ten sposób? Ci z nas, którzy zowią się zwolennikami demokracji liberalnej i równouprawnienia, jeśli chcą być zgodni ze swoimi przekonaniami, powinni zaraz kupić sobie jedną sztukę. Chodzenie w t-dress jest bowiem logiczne – i właściwe. Nie ma się czego wstydzić, wręcz przeciwnie. T-dress ucieleśnia wartości podzielane przez obywateli nowoczesnych, wyzwolonych społeczeństw. Mam nadzieję, że już niedługo stanowić będzie stały element modowego krajobrazu.